sobota, 30 listopada 2013

Londyńskie życie Grina

Niemal od pierwszych dni po przywiezieniu Grina do Londynu ze zdumieniem mieszającym się z zachwytem odkrywałam, jakże inne od naszych, są tutejsze relacje człowiek - zwierzę. Pewnie koń stoi w tej hierarchii  najwyżej, ale zaraz potem jest pies. Człowiek niekoniecznie jest tu na pierwszym miejscu, co nie przeszkadza, że relacje międzyludzkie też są doskonałe, pod warunkiem jednak zachowania właściwego dystansu.

Każdy spacer z Grinem oznaczał nieustanny zachwyt wyrażany przez mijających nas przechodniów, pytania o rasę, wiek, niezwykle miłe 'small talks'. Ale co najważniejsze, swobodne bieganie psa bez smyczy po okolicznym parku nie tylko nie budziło niczyjego sprzeciwu, było normalnością, a wspólne, swobodne zabawy psów wszelkiej rasy to był ważny i nieodzowny element z codziennego życia każdego psa, zalecany przez wszelkie psie organizacje i instytucje.

Wspomnienie warczących ludzi z warszawskich parków rozkazujących wręcz wzięcie psa na smycz, tutaj było tylko niemiłym wspomnieniem z Polski.


Grin był zatem codziennym bywalcem psich salonów a to w Regent's Park, a to Primrose Hill i wkrótce był ulubieńcem licznych właścicieli i 'wyprowadzaczy' psów, bo uwielbiały go szczególnie małe pieski, z którymi on potrafił obchodzić się niezwykle delikatnie.


To była codzienna rutyna, ale jakże przyjemna. Szybki powrót z biura, samochodem by nie tracić czasu, zmiana stroju, pies na smycz i zaczynała się psia część dnia. Dla mnie to był też czas niezwykle mile spędzany, na podziwianiu urody angielskich parków, na miłych i niezobowiązujących pogawędkach, zabawą z pieskami, obowiązkowe piłeczki i inne psie zabawki były nieodzowne.

W pewnym momencie pojawił się mały problem. Grin zaczął porywać piłki innych psów i za nic nie chciał ich oddawać. Uciekał przede mną z piłką w pysku, uznając to za świetną zabawę. Było to o tyle niezręczne, że trwało zbyt długo, a właściciele porwanych psich zabawek, czasem rezygnowali z ich odzyskania. Zwykle odnosiłam porwane piłki następnego dnia, ale coś z tym trzeba było zrobić.
Trochę to potrwało, ale po paru tygodniach komenda 'nie rusz, nie twoje' zaczęła działać i znowu trwała niczym nie zakłócana psia sielanka.  

A spacery z Grinem po Primrose Hill pozostają jednym z moich najcudowniejszych londyńskich wspomnień.



Innym, ale weekendowym miejscem na psie wyprawy było Hampstead Heath. O tym opowiem niebawem.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz