czwartek, 19 grudnia 2013

I co dalej...

Od 2007 roku Grin mieszka w Warszawie powoli przyzwyczajając się do nowego starego miejsca. Pomagały w tym nasze kolejne wyprawy, tyle że dla odmiany były to rekonesanse warszawskie. Trochę na smyczy, trochę gdzie się dało na swobodzie, przemierzaliśmy kilometry stołecznych ulic i uliczek, w miarę możliwości wyszukując psie atrakcje.

Zwykle pustawy Park Traugutta w drodze nad Wisłę był pierwszym miejscem, gdzie pies mógł rozstać się ze smyczą, pod warunkiem jednak, że wykazałam się dostatecznym refleksem i w porę zdążyłam uwięzić psa, zanim doszło do spotkania z innym czworonogiem. Sam widok wielkiej czarnej bestii zbliżającej się do innego psa wywoływał zwykle histerię właściciela, pomimo moich zapewnień o niezwykłej łagodności Grina. Niestety, właściciele psów w naszym kraju zbyt rzadko mają dostateczną wiedzę o postępowaniu ze szczeniakiem i o niezwykle ważnej roli, jaką w późniejszym życiu psa odgrywa jego socjalizacja.


Do ulubionych miejsc Grina należały warszawskie fontanny, w których - łamiąc przepisy - Grin znajdował namiastkę wodnych szaleństw w oceanie, takich jak wzdłuż walijskich wybrzeży. Oczywiście nie w Saskim Ogrodzie, który też często był na naszej trasie, ale w bardziej ukrytych miejscach czasem pozwalałam psu na to przestępstwo. Dlatego Mariensztat był zawsze na naszej trasie, gdzie po pierwsze był malowniczy pub, a po drugie właśnie taka nieco schowana fontanna.



W pubie był popas po długiej wędrówce wzdłuż Wisły, jak zwykle piwo dla mnie, woda dla psa. Podobnie jak w Anglii, nigdy nie było problemu ze znalezieniem miski dla psa, nawet jeśli była to po prostu duża popielniczka.

A Wisła chociaż niesłychanie brudna, też stawała się czasem miejscem kąpieli.



Rzeka chociaż malownicza, niestety była często źródłem problemów - pokaleczone szkłem łapy, sierść w oleju nieznanego pochodzenia, o zapachu nie wspominając. Po powrocie do domu czekała nas kąpiel w szamponie, opatrywanie ran, ale za to te kilka godzin wędrówek były wspaniałą odskocznią od nudnych spacerów w okolicy domu.

Czasem Grin pozował do pamiątkowych zdjęć w ciekawych miejscach.




A zimą, kiedy długie wędrówki nie były możliwe wystarczyło podjechać na Podzamcze.




Te zimowe zdjęcia to Boże Narodzenie 2010. W śniegu i mrozie.

A Grin, jak zawsze, był moim gwiazdkowym prezentem.


Tylko spacery stawały się coraz krótsze, a wizyty u weta coraz częstsze. 11-ty rok życia Grina, wiek rzadko osiągany przez psy tej wielkości, oznaczał coraz większe trudności w poruszaniu, zanik mięśni, tylko chęć do życia pozostawała ta sama.

Nie kończę jeszcze mojej psiej sagi, jeszcze została opowieść o psich wakacjach w Psim Lądku, jeszcze nadal wielka czarna bestia siedzi obok mnie...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz