poniedziałek, 2 grudnia 2013

Grin jedzie do Szkocji

Mój londyński czas na placówce poza głównymi i najważniejszymi zadaniami związanymi z pracą, dzieliłam na trzy części. Czas Grina, czas wypraw po 'złote runo', czyli na aukcje staroci, czas podróży po wyspie, ale też po świecie. Do Polski nie wracałam. W czasie tych czterech lat, nie miałam po co, bo jedyny ważny członek rodziny, mój syn Miro, wkrótce dołączył do mnie w Londynie, po udanych egzaminach na studia doktoranckie, na jednym z wiodących uniwersytetów  brytyjskich, University College London, UCL.

Uważałam, że pobyt w Londynie warto poświęcić na zwiedzanie Wielkiej Brytanii i świata. Moje podróże w zależności od celu i przeznaczenia odbywały się albo w towarzystwie Grina, albo bez niego i wtedy zostawał sobie w Londynie pod opieką Miro. 

Kiedy jednak to było możliwe pies jechał ze mną. Szkocję zaplanowałam jako wycieczkę i dla mnie, i dla psa. 

A zatem Grin jedzie do Szkocji.



Niestety korki na autostradach brytyjskich to wcale nie była rzadkość. Ale za to jakie widoki.



Nasza szkocka wyprawa nie obejmowała oczywiście całej Szkocji, bo na 10-dniowy wypad to stanowczo za dużo, a dotyczyła jedynie okolic Oban, portu w zachodniej Szkocji, historycznego miasta z przystanią dla promów łączących wyspy tzw. Hebrydów Wewnętrznych. O Oban i okolicy pisać jeszcze jednak będę, ale w blogu o podróżach. 
Grin w Oban natomiast mieszkać nie mógł.



To jednak spore miasto i chociaż bez trudu znalazłabym hotel, gdzie mogłabym zamieszkać nawet z takich psim 'potworem', wybrałam inną opcję. Wynajęłam na czas pobytu w Szkocji śliczny kamienny domek nieopodal Oban, nad malowniczą zatoką Fearnach Bay.




Przed dalszymi wyprawami w okoliczne góry Grin zażywał letnich kąpieli w wodorostach


a ja podziwiałam widoki.



Domek, Ardenstur Cottage był niewielki, ze stromymi drewnianymi schodami do sypialni, kominkiem, doskonale wyposażoną kuchnią, co było o tyle ważnie, bo zamieszkaliśmy na kompletnym od odludziu. 



Po załatwieniu wszelkich formalności i opłat przez internet, jeszcze z Londynu, nigdy nie spotkałam właścicieli domku, a klucze były po prostu w drzwiach. Wyjeżdżając zostawiłam je także w drzwiach. Zwykle, jeśli nie jechałam do Oban, czy na dalsze wyprawy w okolice, chodząc po okolicznych górach godzinami nie natrafiałam na żywą istotę. Nie licząc owiec.


Na szczęście Grin nie próbował ich gonić, jednak dla bezpieczeństwa, często w okolicach urwistych grani wolałam trzymać go na smyczy. Znane mi z mediów historie psów zdejmowanych przez helikoptery z półek skalnych właśnie w Szkocji, były dostateczną przestrogą, by Grin nie spadł przez przypadek w te dość przepastne doliny.



Grin był dzielnym kompanem w moich rozlicznych wyprawach, ale czasem zmordowany musiał odpocząć, wtedy spał gdzieś po drodze pod krzakiem.


albo cierpliwie pilnował starego zamczyska, aż porobię zdjęcia


Towarzyszył mi w tych wędrówkach niezmordowanie, a ja na tych kompletnych pustkowiach, jednak czułam się bezpieczniej, mając wielkiego, czarnego potwora obok.
O Oban i okolicach jeszcze opowiem, ale to już w moim blogu o podróżach.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz