Tak jak wspomniałam rok 2003 przyniósł dość gruntowną zmianę w moim życiu. Po 3 latach niezwykle fascynującej pracy w Kancelarii Prezydenta moim kolejnym stanowiskiem miało być stanowisko Radcy w naszej Ambasadzie w Londynie. Na cztery lata.
Radość mieszała się z żalem, bo rozstanie, nawet czasowe z Kancelarią wcale nie było łatwe. Najwyższy urząd w państwie, blisko najważniejszej osoby w państwie, niezwykle ciekawa, ambitna i trudna praca. Z drugiej jednak strony nowe wyzwania, no i Londyn ukochany kusiły jeszcze bardziej. W tym wszystkim, dodatkowym i to wielkim problemem okazał się pies, mój Grin.
Jest rok 2003, nie jesteśmy jeszcze w Unii, przepisy dotyczące szczepień i chipowania psów różnią się fundamentalnie od tych w Wielkiej Brytanii, do tego chyba żaden kraj na świecie nie ma tak restrykcyjnych przepisów dotyczących wwozu zwierząt. Kilka lat później, pamiętając własne doświadczenia z przekraczania angielskiej granicy z psem, czytałam z pewnym rozbawieniem perypetie piłkarskiej sławy Jose Murinho aresztowanego na granicy za złamanie przepisów w kwestii szczepień psa. Sława nie pomogła. Dura lex, sed lex.
Jest zatem lato 2003, we wrześniu mam się stawić w Ambasadzie w Londynie, by rozpocząć pracę. Co z psem? To było naprawdę dramatyczne pytanie. Mogłam jechać z psem, po czym na granicy oddać psa na 6 miesięcy na kwarantannę. Kompletnie nie do przyjęcia.
Mogłam zostawić go w Polsce z synem, który na czas mojego wyjazdu planował zamieszkać u mnie. Pies byłby u siebie, syna znał i kochał z wzajemnością, tyle że ja nie wyobrażałam sobie rozstania z moim psem na 4 lata.
Pozostawało przygotować psa do przekroczenia angielskiej granicy, legalnie, ale bez kwarantanny.
To wymagało po pierwsze zachipowania psa. Może trudno to sobie dzisiaj wyobrazić, ale w roku 2003 nikt, ale to nikt nie oferował takiej usługi w Polsce.
Kolejna czynność to zaszczepienie psa przeciwko wściekliźnie z zaświadczeniem o szczepieniu z podanym numerem chipa. Po 30 dniach od szczepienia pobranie krwi do badania i wysłanie próbki wyłącznie do jednego z upoważnionych laboratoriów znajdujących się na oficjalnej liście GOV UK.
Kolejne 6 miesięcy czekania, bowiem od dnia pobrania próbki krwi do dnia przekroczenia granicy musiało minąć dokładnie tyle.
Czyli łącznie uzyskanie psiego paszportu wymagało 7 miesięcy, do tego żadne laboratorium w Polsce nie miało uprawnień do badania psiej krwi.
Nie było wyjścia. Najbliższym kraj, w którym mogłam przejść przez te wszystkie procedury były Niemcy. Zapakowałam psa w samochód i pojechałam do Berlina. Żeby jednak pies mógł przejść przez te zabiegi musiał być psem mieszkającym w Niemczech.
I tak zniemczyłam psa ! Zamieszkał w Berlinie. W pierwszym paszporcie miał berliński adres, a jego Wagnerowskie imię nawet lepiej pasowało.
Tyle że bez rozstania z psem na 6 miesięcy się nie obyło. Po zabiegach w Berlinie wrócił do Warszawy, gdzie czekał do marca 2004 aż po niego przyjadę, by potem via Berlin i kolejne szczepienia pojechać do Londynu.
Kiedy szłam do taksówki by jechać na lotnisko towarzyszyło mi głuche wycie Grina.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz