Grin w Warszawie, ja w Londynie.
Syn wspaniale się nim opiekował, nie działo się nic niepokojącego, a ja mogłam poświęcić cały mój czas na wdrażanie się w nowe obowiązki. Do tego okazało się, że docelowe mieszkanie, w którym miałam spędzić następne cztery lata, to kwestia paru miesięcy, ze względu na przeprowadzany tam generalny remont. Budynek w którym miałam zamieszkać znajdował się w świetnym miejscu, bo na Swiss Cottage, ale za to miał już swoje lata. Nazywał się Boydell Court. Dodam, że po mnie nikt z ambasady już tam nie mieszkał, skończyła się bowiem umowa wynajmu, a budynek miał być poddany gruntownej renowacji.
W oczekiwaniu na to mieszkanie, tymczasowo miałam do dyspozycji pokoik o powierzchni może 4 metrów kwadratowych, błogosławiłam zatem los, że jednak mój niemały pies przyjedzie później. Nie zmieniało to postaci rzeczy, że bardzo mi go brakowało, a powrót z pracy przez Regent Park często bywał dotkliwie smutny. Widok bawiących się radośnie psów wcale mnie jakoś nie cieszył.
Mnóstwo pracy, potem urządzanie mieszkania, czas płynął i wreszcie nadszedł marzec 2004. Krótki urlop, lot do Warszawy i wreszcie spotkanie z Grinem. To był chyba ten jedyne raz, kiedy nasikał w domu. Tak szalał ze szczęścia. Długo nie mogłam go uspokoić, piszczał, szczekał, skomlał, wreszcie zasnął pół żywy.
Dość szybko czekała mnie droga powrotna, tym razem samochodem. Towarzyszył mi syn. Przyznam, że po raz pierwszy wyruszałam samochodem w tak długą trasę, do tego z psem zajmującym połowę samochodu, przeprawą promową z Holandii, no i po raz pierwszy jazdę w ruchu prawostronnym z Harwich do Londynu. Obecność syna jako pilota dodawała mi otuchy.
Po drodze przystanek w Berlinie, preparat na odrobaczenie, stemple w psich dokumentach i mogliśmy jechać do Hoek van Holland na prom do Anglii. Jeszcze tylko trzeba było pamiętać, że wjazd na terytorium Anglii może nastąpić miedzy 24 - 48 godziną od podania specyfiku na pasożyty.
Dotarliśmy pod wieczór i pomiędzy malowniczymi kanałami portowymi dojechaliśmy do hotelu, tuż przy terminalu portowym. Po zajęciu pokoju, pojechaliśmy kupić bilety na prom na godzinę 6 rano następnego dnia. Zależało mi bardzo by wyruszyć z Holandii rano, tak by ten pierwszy samochodowy rajd przez Anglię wypadł za dnia.
Nic z tego. Po wnikliwym sprawdzeniu dokumentów psa celnicy poinformowali mnie, że możemy wejść na prom nie wcześniej niż o 8.00. Wymagane 24 godziny od momentu podania specyfiku mijały bowiem dopiero wtedy. Mój błąd polegał na tym, że jako granicę potraktowałam zejście na ląd w Harwich, i tak wyliczałam owe 24 godziny, podczas gdy angielska granica zaczynała się na barierkach Stena Line. Zabrakło nam 2 godzin i żadne prośby nie miały znaczenia.
Popłynęliśmy po południu, w Harwich wylądowaliśmy wieczorem, padał deszcz, praktycznie nic nie widziałam. Do dzisiaj nie mam pojęcia jak dojechałam do Londynu, jak w plątaninie estakad, rond, jadąc prawą stroną samochodem z kierownicą po lewej bezpiecznie dotarłam pod Boydell Court.
Na szczęście pogoda podczas rejsu była dobra i nie kołysało nami tak, jak parę lat później, gdy z Grinem wracałam do Polski.
Następnego dnia na balkonie czekał na swój pierwszy londyński spacer.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz